Home Page|Photos|Texts|Pictures|News|Links|Site Map
the CarpathiansTexts Logo = back to previous page

Zdzisław Bulicz 02.2005
 

Migawki z Tatrzańskich Rajdów Narciarskich

Mój pierwszy rajd

Zbiórka była w Domu Turysty. Wieczorem odprawa w holu. Jestem pierwszy raz. Znam tylko Gienia Kołodziejczyka, bo on mi załatwił uczestnictwo. Kręci się mała blondyneczka i zgłasza, że ona z kolegami dołączy do grupy dopiero jutro wieczorem, bo jadą na wycieczkę szkoleniową przewodników zakopiańskich na Słowację. Mówię,: "Chętnie bym też pojechał." Odpowiada: "Przyjdź o piątej rano na parking na Krupówkach B, to pojedziesz, bo są miejsca". Decyduję się natychmiast.

Wstaję o czwartej. Jeszcze ciemno. Cholera, nie mam chleba. Przechodząc widzę, że sprzątają restaurację. Proszę: "Sprzedajcie mi trochę chleba". Starsza góralka mówi: "Biercie, ile wom trza, ino som tylko kromki". To też chleb. Biorę cały bochenek. Jedziemy. Po drodze zmieniają się prelegenci, każdy opracował inny odcinek trasy. Jak kończy, to ktoś, kto ma jeszcze jakieś wiadomości, uzupełnia wypowiedź. Bardzo mi się podoba takie szkolenie. Dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. Na Słowacji jestem dopiero drugi raz. W Rużomberku mijamy bazę wojskową. "O, Amerykanie zza Buga" - wybuch śmiechu. Punktem docelowym był Chopok. Muldy, mgła - żadna przyjemność. Wieczorem, już po ciemku, wysadzają nas przy zastavce Popradske Pleso. Idziemy "zimnou cestou". Irenka Rubinowska - przewodnik tatrzański, jej mąż, Tadziu Jakubiak - GOPR-owiec, Romek Samek Gąsienica - przewodnik tatrzański i ja. Ani przewodnik, ani instruktor, wyłącznie samouk, ale po Tatrach wielokrotnie chodziłem zimą na nartach i latem też. Na "ostatnich nogach" docieramy po ciemku do Chaty Kapitana Moravku nad Popradskim Stawem. To właściwie hotel górski, a nie schronisko. Jest już po kolacji, ale nasi dyżurni z rajdu zostawili dla nas porcje. Dostaję podwójne "małżeńskie łóżko", które dzielę z Basią Panow, w kilkuosobowej sali. Robię zdjęcie. Basia protestuje z nożem w ręce.

Pierwsza wycieczka jest na Rysy. Pogoda piękna, minus 18 stopni. Gieniu, jak zawsze, idzie bez koszuli. Nagi tors, taki ma zwyczaj. Narty niesiemy na plecach. Wtedy fok nikt nie miał. Narty zostawiamy na przełęczy Waga. Nieczynna budka schroniska ma napis: "Nesrajte bliży 30 metrou". Bomby śmiechu. Na szczycie od wschodu podchodzi mgła, na niej "widmo Brockenu". Zwielokrotnione nasze cienie na mgle, w kolorowej aureoli, powtarzają nasze ruchy. Stach Szymulański, prowadzący naszą słowacką trasę, ponagla do powrotu, bo psuje się widoczność. W drodze powrotnej mam drobną awarię. W moich starych, drewnianych klejonkach (RYSY) obluzowała się śruba tylnej części radzieckiego MARKERA, który kupiła mi żona w Kijowie. Przy pomocy Tadzia Jakubiaka i użyciu zapałek szybko naprawiamy usterkę. Tadziu rzuca: "Z czymżeś kurwa się wybrał?". On ma kompakty z GOPR-u - krótkie, szerokie. Kręci na nich nawet w kopnym śniegu. Przy okazji dochodzę do wniosku, że lepsze były poprzednie wiązania - stare KANDAHARY - z linką z tyłu, a sprężyną i bezpiecznikiem z przodu. Można na nich było i chodzić, nie tylko zjeżdżać, zależnie od regulacji. Nie zawsze nowość jest lepsza.

Zjeżdżamy do Štrbskeho Plesa. Wyjeżdżamy krzesełkiem na Solisko. Tam obowiązkowa herbata. W wydaniu słowackim jest to napar z leśnych owoców. Dziewczyny zamawiają z "rumiczkiem". Zjeżdżamy do Doliny Furkotnej, z zamiarem przejścia przez przełęcz Bystry Przechód do Doliny Młynickiej. Na górze okazuje się, że Młynicką zamyka gęsta mgła - mleko. Nie widać nic. Stach podejmuje decyzję odwrotu. Przede mną jest Krysia Falkowska. Swoim zwyczajem pytluje bez końca ze swoim poprzednikiem. Nie przekazuje decyzji nam, idącym z tyłu. Brak łączności kierownika z ogonem. Mgła się rozwiewa i widzimy, że czoło zjeżdża z powrotem do Furkotnej. Ja też. Widzę, że nad Wyżnim Stawem Furkotnim gromadzą się kanie - wielkie ptaszyska. Jedziemy tam ze Stachem i Gienkiem. W śniegu leży kozica, poszarpana przez lawinę. Kanie - ptaki drapieżne, rozszarpują zwłoki. Kozica ma jeden róg, drugi odłamany. Pytam Stacha, starszego ode mnie o dziesięć lat, czy można róg wziąć na pamiątkę, no bo park, ochrona przyrody itd. Odpowiada: "Jak nie zabierzesz, to zgnije". Gienek pożycza nóż do ryb z piłką, odcinam róg i zabieram. Mam go do dzisiaj. Niezwykła ta pamiątka wisi nad łóżkiem. Wieczorem odprawa - omówienie dnia. Zabieram głos, zwracam uwagę na brak łączności na grani. Hanka Góralczyk w ostrych słowach głuszy mnie: "Nowy na rajdzie, a wymądrza się!", czy coś w tym rodzaju. Stach, kierownik trasy, przerywa jej, twierdząc, że każdy uczestnik ma prawo głosu - po to jest podsumowanie dnia - i należy go wysłuchać. Rozmowy w podzespołach. Żałuję, że nie ściągnąłem skóry z kozicy. Tadziu mówi: "Zabrałeś róg. Jak postawisz piwo, to nie zgłoszę Słowakom na granicy, że go masz". Odpowiadam: "Piwo ci postawię, bo cię lubię, a za takie straszenie pocałuj mnie w dupę".

Dołączył do nas student, wielkie chłopisko. Nie ma dla niego łóżka. W moim łóżku jest rodzaj piernata, taka kołderka na materacu. Student ma spać na podłodze jako walet. Oddaję mu piernat z mojego łóżka - mam przecież jeszcze materac. Rano nie mogę znaleźć skarpet. Charakterystyczne khaki, kupowane w wojskowym konsumie, jak byłem na ćwiczeniach. Szczęście, że mam drugie. Przy pięknej pogodzie idziemy na Żelazne Wrota. Student, wysłany wcześniej przez Stacha, prowadzi. Ma raki, wybija stopnie. W nocy dopadało, jest sporo kopnego śniegu. Na przełęczy mgła, zjeżdżamy po omacku. Trawers - nawrót, trawers - nawrót, o zwrotach i kręceniu nie ma mowy. Całe szczęście, że jest mgła, bo nic nie widać. Potem czytam przewodnik. Gierlachowskie Spady są najbardziej nastromionym stokiem w Tatrach, w dodatku podcięte. Cud, że nie "wyjechaliśmy" z lawiną. We mgle mijamy Dolinę Kaczą i Litworową. W Dolinie Świstowej słyszymy głosy. To inna grupa idzie z Roztoki na Polski Grzebień. Spotykamy się na Zmarzłym Stawie. Oni idą w prawo, my prosto, na Rohatkę. Z przełęczy zjeżdżamy Doliną Staroleśną. W dali widać nieczynne w zimie schronisko Zbójnicka Chata. Popularnie - "trupiarnia". Podejście na Siodełko i zjazd drogą do elektriczki - kolejki podtatrzańskiej. Jest mróz. Za mną jedzie Nika. Ma ażurową czapeczkę, chyba robioną na drutach. Widzę, że jej głowa marznie. Nic na to nie poradzę. Mnie rozbolał ząb. Kolejką dojeżdżamy do zastavky Popradske Pleso i tym razem drogą po ciemku wracamy na nocleg. Była to moja największa narciarska eskapada w życiu.

Następnego dnia grupa idzie na Koprowy Wierch. Ja zostaję. Ząb rozbolał jeszcze bardziej. Całej grupie robię zdjęcie z okna na piętrze. Poszli. Potem opowiadali, że we mgle chodzili w kółko po własnych śladach na Wielkim Stawie Hińczowym. Dopiero jeden z marynarzy przy pomocy kompasu i mapy wskazał kierunek na przełęcz. (Była taka grupa z Yacht Klubu Marynarki Wojennej "Kotwica" z Gdyni). Odpocząłem, wydobrzałem, złapałem "drugi oddech". Mając "wolne", zwiedziłem Symboliczny Cmentarz pod Osterwą oraz obszedłem Popradzki Staw dookoła. Wrócili wcześnie, zrobiła się pogoda. Siedzimy po południu w restauracji, razem z SZERYFEM, Janem Kozłowskim, wielokrotnym szefem drużyny na rajdach i Hanką Góralczyk, która mizdrzy się do niego. Szeryf opowiada, jak na Dubrawiskach pod Żółtą Turnią przysypała go lawina. Leżał przytomny, bez możliwości ruchu. Najgorsze było to, że woda z topniejącego śniegu ciurkała mu do ucha. Członkowie grupy szybko odgrzebali go całego. Za oknami strome zbocze Osterwy. Z góry jedzie narciarz, skręca, staje, odpoczywa. Zjechał. To Romek Samek Gąsienica. "Wyskoczył" sam po południu, aby się poruszać. Jeździ świetnie.

Rano budzę się. Zdziwienie. Moje charakterystyczne skarpetki ma student - ten, któremu dałem piernat. Odbieram bez słowa. Wracamy do domu. Wcześnie rano piękne słońce, mróz, wyiskrzony śnieg. Odmeldowuję się u Stacha i zjeżdżam drogą jako pierwszy. Jazda wspaniała, na pełny gaz. Widoki piękne. Fotografuję Żelazne Wrota w słońcu - na pamiątkę. Na przystanku kolejki robimy sobie zdjęcia z Ireną, Tadkiem Jakubiakiem (MELAJZYM) i Romkiem. Wtedy byliśmy młodzi i piękni. Dzisiaj już tylko piękni. Jazda kolejką. W Tatrzańskiej Łomnicy chcę kupić ładny, kolorowy znaczek - "Vysoke Tatry". Kioskarz zamyka mi okienko przed nosem. Jest godzina 12.00 - przerwa. Stojący obok Słowak mówi: "Sam daj pozor, bo to, kurwa, Czech". Idziemy do Śląskiego Domu. Tam przerwa. Odpoczynek, herbata. Potem podejście na Polski Grzebień - najniższą przełęcz w grani Tatr Wysokich. Tradycyjne przejście do Polski. Przed przełęczą pasły się kozice. Popatrzyły na nas, odwróciły się do nas zadkiem i pasły się dalej. W ogóle nie interesowały się nami. Z przełęczy schodzimy kilkanaście metrów, bo strasznie "piździ" - trudno ustać. Robię zdjęcie, chyba najlepsze w życiu. Piękny, długi i nietrudny zjazd Doliną Świstową na Polanę pod Wysoką. Odpoczynek. Doliną Białej Wody do Łysej Polany i koniec przygody.

Muszę to powtórzyć.

Na innym rajdzie

Jestem w grupie Tadzia Kozubka. Idziemy z pełnym obciążeniem - narty, plecaki - z Siodełka do Śląskiego Domu. Śniegu niewiele, droga po kamieniach. Dostaję pokój razem z kierownikiem trasy - Tadziem Kozubkiem - oraz Zdzichem Szwedo. Są tzw. bystre przechody. Dwa sąsiednie pokoje mają wspólną łazienkę, korzystając z niej, trzeba zamknąć drzwi do tego drugiego mieszkania. Słowacy ściśle przestrzegają godzin otwarcia, przerw i zamknięcia restauracji. Trzeba o tym pamiętać, bo potem już się nic nie kupi. Pyszne piwo - Zlatý Bažant. Czytam zezwolenie TANAP-u na rajd. Niepotrzebnie zwracam uwagę Tadziowi na zapis "len po značkovanych cestach" tzn. "tylko po znakowanych szlakach". Tadziu nic nie mówi, ale w efekcie nigdzie nie wyrusza, zwalając to na złą pogodę. Typowa CWANGLA. Niski pułap chmur i mgła. A Stach Szymulański ze swoją grupą chodzi. Sensację robi Leszek Falkowski, chłop na schwał, pochodzący z Wileńszczyzny. Codziennie rano kąpie się w przerębli, w Wielickim Stawie.

W wolnych chwilach, których nie brak, grupowe posiady, bajania, opowieści. Staszek Kostka, żeglarz (płynął na tratwie NORD z Andrzejem Urbańczykiem), narciarz i lotnik, a w ogóle to inżynier elektronik, przychodzi na zebranie w krawacie. Nie chcę być gorszy. Idę do pokoju, biorę Tadka taśmę od czekana i ja też mam krawat. Staszek opowiada o tym, jak jako kierownik grupy leciał w kilka maszyn do Egiptu na opylanie pól. Cisza radiowa. Wtem jeden z bocznych pilotów melduje: panie inżynierze, kończy mi się paliwo, a są nad środkiem Morza Śródziemnego. Staszek nic mu nie pomoże. Odpowiedź jest krótka - "stul pysk". Przelatują nad Cyprem. W dole lotnisko. Na komendę Staszka lądują na wolnym pasie. Podjeżdżają jeepy, a w nich uzbrojeni żołnierze. Okazuje się, że jest to amerykańska baza, a oni w białych hełmach, to MP. Staszek wyjaśnia przyczynę niespodziewanego nalotu polskich samolotów, a oni pokładają się ze śmiechu. Wtedy nie było otwartego nieba. Była za to zimna wojna.

Niedawno w Klubie Tatrzańskim w Hucie mieliśmy przeszkolenie w zakresie asekuracji w górach. Raki, haki, czekany, liny itp. W uzgodnieniu z Tadkiem Kozubkiem, który jest bardziej wspinaczem niż narciarzem, przy użyciu jego sprzętu demonstruję kolegom świeżo nabyte umiejętności. Wieczorem w pokoju przy herbacie częstuję krówkami. Mój imiennik rzuca papierki na podłogę. Po kolejnym śmieciu zbieram papierki, wręczam Zdzichowi i mówię: "Zanieś pani woźnej". Tadek parska śmiechem.

Któregoś popołudnia przeciera się. Idziemy pod Polski Grzebień. Nagle w górze goreje czterowierzchołkowy szczyt Staroleśnej. W kolorach: łosoś-cyklamen na tle błękitnego nieba i białych chmur. Wyciągam moją zorkę. Cholera - właśnie skończył się film. Pod Zadnim Gierlachem potężne lawinisko. Zwały śniegu wielkości autobusu. Podchodzimy pod grań Wielickiego Szczytu, schodzącą ku Polskiemu Grzebieniowi, i zjeżdżamy. Marek Will, GOPR-owiec z Zakopanego i pracownik ośrodka wojsk lotniczych na Groniku ma mały spadochronik, tzw. pilocik, służący do otwarcia czaszy spadochronu. Wiąże linki do pasa a silny wiatr z południa wyciąga go na górę stoku. Takiemu to dobrze - ma własny wyciąg i to bezpłatny.

Nadal brak pogody. Schodzimy w dół po zakupy. Po drugiej stronie doliny podchodzi Słowaczka. Głośno pyta:
- Koľko hodin?
Odpowiadam:
- Dziesiąta.
- Nerozumim.
- Desat'.
- Ďakujem.
Staszek opowiada, jak pojechał z żoną wartburgiem do kina. Wychodzą, wozu nie ma. Pytają. Ktoś informuje: "niebieski właśnie odjechał w tamtą stronę". Staszek posyła żonę na milicję, a sam taksówką jedzie we wskazanym kierunku. Dogania swój wóz. Oni stają w lesie, bo nie wiedzieli o odcięciu paliwa. Staszek posyła taksówkarza po milicję, a sam podchodzi do złodziei. Jest ich trzech. Rosłe chłopy. Biorą w ręce spore gałęzie i do niego. On ucieka. Jest wysportowany. Oni puchną. On podchodzi ponownie. Oni znowu do niego. I tak gonitwa trwa wte i wewte kilka razy. Tymczasem przyjechał radiowóz. Warto być sprawnym i szybkim w nogach. Wrócił swoim wartburgiem.

Jedziemy kolejką do Szczyrbskiego Jeziora a tam w Hotelu Panorama jest cukráreň. Na wysokich stołkach opychamy się świetnymi ciastkami z kremem - taniocha. Irena z Tadkiem (MELAJZYM) i Romkiem poszli do doliny. Tam oberwała się półka śnieżna i "zabetonowało" Irenę po kolana na stojąco. Współtowarzysze odgrzebali ją. Od tego zdarzenia nazwałem ją Lawinową Panienką.

Wtenczas w sklepach nie było map całych Tatr. Był tylko Tatrzański Park Narodowy do granicy. Michał Rebajn miał graniówki powielane na ozalidzie. Chciałem od niego kupić - podarował mi jedną. Powiesiłem na ścianie naszego "sztabowego pokoju" i wtedy rozjaśniła się moja wiedza o Tatrach Wysokich. Potem jedna z uczestniczek rajdu, dziewczyna z Warszawy, kupiła mi w "stolycy" mapę plastyczną, która przez znajomych po pewnych perypetiach dotarła do moich rąk.

Wracamy, jest mgła. Dwie grupy - Kozubka i Szymulańskiego - to razem około 50 osób. Podchodzą na piechotę, a ja mam foki. Kiedyś chodził na nich prof. Klemensiewicz, który potem zginął w katastrofie samolotowej na Policy. Kupiłem je okazyjnie od jego córki Haneczki mieszkającej w Bronowicach. Stare, na paski, z tylnym naciągiem, ale skuteczne. Podchodzę obok peletonu i sapię. Irena od razu nazywa mnie SAPKIEM i to przezwisko przylgnęło do mnie. Po kilku latach spotkałem w sklepie sportowym Krysię:
- Cześć CAPEK.
- Co takiego?
- Przecież tak Cię nazywają.
- Krysiu, to nie od kozy i capa, ale od sapania.

Na przełęczy mleko, nic nie widać. Na niebie słoneczko jak dwuzłotówka. Rozproszone światło razi w oczy. A ja stłukłem okulary słoneczne. Wiadomo, że po północnej stronie są niebezpieczne, podcięte skałki. Kierownicy tras decydują. Tadziu wiąże dwie liny i na nich asekurowany od góry powolutku schodzi. Tadek - wspinacz, zawsze jest bardzo ostrożny. Potem po tej poręczówce wszyscy bezpiecznie lądujemy na dole. Tam się przeciera, dalej można jechać. Na progu doliny jest wielkie lawinisko. Potężne bryły zlodowaciałego śniegu. Jak tu zjeżdżać? Pierwszy jedzie Zdzisek Szwedo - instruktor. Ma wielki wór, tzw. dupak. Wywinął kozła. Leży. Ja mam starą horolezkę szytą u Waciaka w Krakowie. Puszczam ją, niech leci. Ważniejsze moje nogi. Zjeżdżam bez wywrotki. Tylko plecak trochę powycierany. Z lewej strony jest żlebek. Na naszych oczach poniosło tam siwą koleżankę z Wrocławia. Skotłowało ją strasznie. Jej córka zamarła z przerażenia. A ona wstaje, cała i zdrowa. Otrzepała się, zbiera sprzęt. Niewiarygodne. Leciała ze 30 metrów obracając się po drodze. Na polanie pod Wysoką zbiera się nasza grupa. Tadek rozwiązuje zespół. Niektórzy jadą już do domu, a część idzie do Roztoki. Od Łysej Polany idziemy na krótsze dolną drogą przez las.

Późnym wieczorem już po ciemku dociera do schroniska dwójka: Basia i Janek. Na Słowacji robili zakupy. Mieli wracać autobusem. Żal im się zrobiło i sami po naszych śladach przeszli górami. Dostają reprymendę od Stacha za samowolne chodzenie i zmianę uzgodnień. I słusznie. W razie wypadku obciążyliby konto rajdu. W schronisku napiłem się piwa, no i zaczęło się. Piwo podziałało na naświetlone oczy. Łzawią, bolą, światłowstręt. Męczę się całą noc i dzień następny - typowa śnieżna ślepota.

Refleksja

Po tych rajdach dochodzę do wniosku, że na tle tych BLACHARZY: przewodników, instruktorów, przodowników, ja, absolutny samouk narciarstwa, jestem w terenie niejednokrotnie lepszy. Po kilku latach spotkany przypadkowo na Kasprowym Stach Szymulański zaproponował mi prowadzenie trasy na rajdzie. Odpowiadam: "nie mam urlopu, nie jestem przewodnikiem narciarskim, nie jestem instruktorem narciarskim". Na to Stach: "ale masz doświadczenie". Te Jego słowa były największym dla mnie uznaniem

Znowu na Rajdzie

Nie dostałem urlopu. Do rajdu dołączyłem w czasie jego trwania. Mówię Stachowi, że chciałbym z rajdem pochodzić. Odpowiada: "Możesz chodzić obok nas. Nie jesteś uczestnikiem. Dopisać Cię nie mogę. Odmówiłem wcześniej innym". Dobre i to. Rajd ma iść z Murowańca do Pięciu Stawów przez Zawrat. Wychodzę sam wcześniej. Pogoda wspaniała: pełnia słońca, błękit, Tatry w bieli śniegu, Zmarzły Staw w Koziej Dolince - dokoła bajka. A na środku stawu KUPA. Zwyczajna ludzka kupa. Ale miał widoki. Świntuch, nawet pies zagrzebuje. Na Zawracie jem śniadanie. Rajd mnie dogania. Puszczam wszystkich przodem. Mnie się nie spieszy. Ważne to w górach być jak najwyżej i jak najdłużej. Nie istotne, czy na Kasprowym, czy na Evereście. To zależy od okoliczności. Chodzenie po górach w pojedynkę nie jest rozsądne. Głupie skręcenie kostki może się źle skończyć. Proponuję panu Ozaistowi, abyśmy weszli na Kołową Czubę. Odmawia, bo "on idzie z rajdem". Wchodzę sam. Po południu czas wolny. Namawiam kilka osób i wchodzimy na Kozi Wierch. Panorama Tatr Wysokich w zachodzącym słońcu. Zjeżdżamy już przy księżycu w pełni. W Pięciu Stawach brak noclegów. Moszczę sobie półkę na oknie w jadalni. Na szczęście mam wojskową pałatkę do przykrycia. Horolezkę kładę pod głowę. Budzę się wyspany.

Odwrót. Grupa Falkowskiego wraca przez Zawrat. Ja mam problemy. Żołądek. Gdy nareszcie wychodzę, widzę całą grupę rajdu znikającą we mgle na stawie. Dogonić ich nie mam szans, ale mam raki. Zakładam je i idę na bliższe przez Pustą Dolinkę na Przełęcz Schodki. Za przełęczą gęsta mgła. Słyszę głosy. To grupa Leszka. Zmylili drogę. W grupie jest kilka harcerek. Weszły w wąski, stromy, zalodzony żlebek. Narty miały pod klapami plecaków w poprzek, jak skrzydła samolotów. W wąskim żlebiku zatkały się. Ani do góry, bo nie puszczają "skrzydła", ani w dół, bo stromo i lód. Mówię Leszkowi, że to odkorkuję. Na rakach, jak mucha po ścianie, wychodzę obok żlebu. Zostawiam swój sprzęt, wracam, odbieram sprzęt dziewczyn i rozładowuję korek. Prawidłowe wejście na Zawrat było około 30 metrów dalej. Wiadomo, we mgle różnie bywa. Jedna z uczestniczek - Gosia wybiła sobie bark. Odbieram jej plecak i zwożę do Murowańca.

Cel - Żółta Turnia. Tam zakaz wstępu. Jest kilku przewodników tatrzańskich z koła imienia Macieja Sieczki z Krakowa - Krzysiek Kosiński i Jacek Dobrowolski. Na szczycie piękna pogoda. Widzimy, że z drugiej strony podchodzi dwóch. Filance? Nie, to pracownicy PIHM-u (obecnie IMGW). Przyszli odczytać pluwiometr umieszczony na wierzchołku. Zjazd prowadzi Zosia Ostaszewska. W dolnych partiach przynagla ociągających się.

Z Murowańca jedziemy na zakończenie rajdu do Domu Turysty. Ewa Fryt prosi, abym jej pomógł, ma ciężki plecak. Nie odmawiam kobiecie. W mojej horolezce jest dużo miejsca. Podchodzę - z nartami i plecakiem dociążonym gratami Ewy - na Karczmisko. W Suchej Wodzie strzały. Kto poluje na terenie TPN? A może po to są zakazy i obostrzenia, aby nie było świadków i niepotrzebnych oczu. Krakowscy "ochroniarze" naliczyli około osiemdziesięciu prywatnych dacz - szałasów zbudowanych przez "samych swoich" na terenie parku, oczywiście za pozwoleniem dyrektora parku. Na dole Krzysiek nabija się: "Spryciara Ewa, pozbyła się balastu. Sama pojechała luzem przez Wściekłe Węże. Znalazła frajera, który ją odciążył". Bywa. Ewa proponuje iść na kremy i ciastka na Krupówkach. Bywalczyni. Wybiera, płaci. Zwracamy jej pieniądze. Krzysiek pyta: "ile na nas zarobiłaś?". Ogólne "hahaha".

Podczas zakończenia w Domu Turysty Leszek udziela mi upomnienia za samotne wyjście z Pięciu Stawów i wyróżnienia za odkorkowanie grupy pod Zawratem. W prezydium jest minister Porąbka. Kiedyś jeden z pionierów turystyki narciarskiej. Dyskusja. Zgłaszam brak w handlu wiązań turystycznych i fok. Minister odpowiada: "to zakupić". Zakupić? Gdzie? Za co? Przecież nie mamy dewiz. Trudności paszportowe itd., a dla członka rządu to takie proste. Potem w tej sprawie nic nie zrobił.

Jeszcze inny Rajd

Prowadzi Stach Szymulański. Z Zawratu zjeżdżamy przez Przełęcz Schodki do Pustej Dolinki. Jest wśród nas Węgier, który przewraca się i zjeżdża na plecach. W Pustej na kamieniu (jest taki wielki głaz) popas. Siedzimy, jemy, gadamy. Ja się trochę denerwuję, bo zegar lawinowy idzie i działa. Słońce dochodzi do zenitu. Strome podejście na Kozią Przełęcz jest na wprost słońca, śnieg rozmiękł. Wierzę Stachowi. On ma doświadczenie, o wiele większe ode mnie. Wreszcie podchodzimy. Spod nóg toczą się kulki śniegu i zbijają się w większe krążki. Na przełęczy zaimponował mi Stach. Długo się przymierzał, prężył, aż wreszcie ruszył w dół na nartach i zjechał. Ja taki odważny nie jestem. Trochę zszedłem, trochę zjechałem na spodniach. Dopiero w dolnej części przypiąłem narty i dołączyłem do grupy. Stach mówi: "Postępujesz słusznie, skutecznie i bezpiecznie. Jak nie czujesz się na siłach, to nie ryzykuj".

Zawsze ktoś jest mądrzejszy

Tradycyjnie Pięć Stawów. Nocleg w Roztoce. Trudny zjazd Ścianą Płaczu i jeszcze trudniejszy doliną w rozmiękłym, topniejącym śniegu. Na końcu niebezpieczne zejście oblodzonym lasem od Wodogrzmotów do Roztoki. W nocy budzi mnie szelest nylonowych worków. To kolega Idzi grzebie w swoich gratach. Niech go cholera weźmie. Rano powrót do Pięciu Stawów. Przy wejściu do doliny tablice TPN-u: "Uprawianie narciarstwa w Dolinie Pięciu Stawów zabronione". A niby dlaczego? Zaszkodzi przyrodzie? Wypłoszy śpiące świstaki czy niedźwiedzie? Wiadomo, że kozicom to nie przeszkadza. Zawsze ktoś jest mądrzejszy. Zawsze ktoś jest mądrzejszy...

 
Zdzisław Bulicz 02.2005
 

top Home Page|Photos|Texts|Pictures|News|Links|Site Map Texts